środa, 19 maja 2010

I JUZ PO RAZ OSTATNI O WYPRAWIE


Na potrzeby Motocykla skrobnąłem parę słów o naszej małej wyprawie. Poniżej tekst w wersji surowej tzn. bez docinania do rozmiaru papierowej stronyJ Może się komuś przyda taki skrócony przegląd trasy.
POLSKA
Przez Polskę jechało się jak przez Polskę. Miejscami było dziurawo, miejscami ruch się korkował lekko, gdzieś tam nierozgarnięty kierowca wymusił pierwszeństwo, bo przecież jednoślad mały i nie rzuca się w oczy jak taki np. TIR wysoki na jedno piętro. W sumie jednak bez wielkich przygód pomknęliśmy przez Siedlce (tu przystanek u rodziny), Rzeszów i nim się obejrzeliśmy pożegnaliśmy się z ojczyzną na prawie dwa miesiące.
SŁOWACJA
Zaczęły się pierwsze podjazdy i miejscami całkiem okazałe stromizny. Zastanawialiśmy się czy dalej będzie dużo wyżej i trudniej. Oczywiście było i to jak było! Ale o tym dalej. Jedyna warta odnotowania historia ze Słowacji to jak się okazało nieprosty temat noclegu w hotelu. Nie chcieliśmy rozbijać namiotu, było późno a dotarliśmy do całkiem sporego miasta, więc co tu dużo kombinować. Idziemy spać pod dach. Jak się okazało znalezienie hotelu w Svidniku było trudniejsze niż znalezienie wody na syryjskiej pustyni (wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy). Objeździliśmy ten Svidnik z każdej strony i po dłuugim czasie wreszcie znaleźliśmy chyba jedyną noclegownię w mieście. W recepcji przywitał nas ponury jegomość z wąsem posługujący się dziwnym miksem polsko-słowackim (łączenie tych języków bywa zabawne). Atmosfera była tak nieprzyjazna, że z samego rana uciekliśmy ze smutnej noclegowni ile sił w silniczkach i obraliśmy kierunek na Węgry. Nie nocujcie w Svidniku;-)
WĘGRY
Możecie się śmiać, ale dla mnie jako sporego obżartucha Węgry to zawsze okazja na testowanie pikantnego smaku papryki ukrytego w madziarskich specjałach. O ile w takim Budapeszcie gdzie kiedyś już z Magdą byliśmy nie było problemu z kuchnią węgierską to w Mateszalke trzeba było zjeść coś bardziej przypominającego polskiego schaboszczaka. Było to jedyne danie nieamerykańskie (znaczy nie kolejne mutacje hamburgera, hot-doga itp.) jakie było osiągalne w mieście. Klops po prostu. Fastfoody tak się porozpychały na Węgrzech, że nawet leczo nie jest łatwo znaleźć. Pocieszające było tylko to, że mieliśmy z Mateszalke jakieś 30 km. do granicy rumuńskiej. A w Rumunii jeszcze nie byliśmy. Zaczęliśmy odczuwać dreszczyk emocji związany z odwiedzaniem nowych miejsc.
RUMUNIA
Wściekle gorąco a na drogach a pomiędzy całą masą Dacii konne zaprzęgi przewożące jakieś produkty rolne, albo całe gromady – zapewne - rolników. Taki obraz Rumunii pojawił się przed naszymi oczami zaraz za granicą. Pierwsze miasto na trasie udowodniło, że nie tylko zawartość dróg jest trochę jak na UE nietypowa (te wspomniane furmanki i Dacie), ale i styl jazdy miejscowych kierowców jest dość oryginalny. Satu Mare to była masa przepychających się nerwowo samochodów próbujących nagiąć nieco przepisy drogowe pod siebie. Co tu się rozwodzić – kto pierwszy ten lepszy. To był cenny trening przed szalonymi pojazdami w Turcji, Syrii czy na Ukrainie. W Rumunii wypadły nam w sumie dwa dłuższe postoje na zwiedzanie. Pierwszy w Cluj-Napoca – pięknym, zabytkowym mieście z masą cudownych uliczek i kamienic. A drugi w betonowym Bukareszcie w którym Ceausescu potraktował buldożerami starówkę, żeby spełnić swoje marzenie o potężnym blokowisku i alei mającej być konkurencją dla francuskich Pól Elizejskich. Efekt udało się uzyskać taki, że zgodnie uznaliśmy, iż to najbrzydsze miejsce do jakiego do tej pory zawitaliśmy. Co było miłą niespodzianką motocykliści nie muszą kupować w Rumunii winiet tak jak np. osobówki. Zawsze to parę groszy więcej w portfelu.
BUŁGARIA
Za komuny to był po prostu wielki świat. Cały socjalistyczny Olimp bawił się na wybrzeżu Morza Czarnego a kto się nie bawił marzył żeby pewnego słonecznego dnia zawitać w te piękne i luksusowe okolice. Troszkę wody od tamtych czasów w Wiśle upłynęło a w międzyczasie Bułgaria zdołała przeżyć turystyczny dołek i odrodzić się na nowo (na ulicach kurortów znowu tłumy tylko tym razem zdecydowanie bardziej wielojęzyczne niż drewiej). Najpierw zahaczyliśmy o Carewo – nieco dziś już zapomniane miasteczko w starym stylu, zatopione ciągle w socjalistycznawym klimacie leniwego wypoczynku bez przesadnych atrakcji i nadmiaru hałaśliwych turystów – taki troszkę skansenik w którym poczuliśmy się jak motocyklowa delegacja z zaprzyjaźnionego PRL-u. Później o Sozopol nie różniący się zbytnio od swych zachodnioeuropejskich odpowiedników - prawie już bez śladów komunistycznego blichtru. Planowaliśmy zostać w Bułgarii ze dwa dni krócej, ale doszły nas wieści o katastroficznej powodzi w Stambule i utrudnieniach w dostaniu się do miasta od strony granicy, więc chciał, czy nie chciał posiedzieliśmy sobie nad morzem dłużej, ale kto by tam narzekał...
TURCJA po raz pierwszy
Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać w Stambule świeżo po powodzi. Zniszczone budynki? Ludzie koczujący w namiotach? Policja z długą bronią pilnująca przed plądrowaniem opuszczonych domostw? Na szczęście nic złego się nie działo. Stambuł szybko otrząsnął się z nadmiaru wody i do miasta wjechaliśmy bez wielkich przygód. Jak nam się udało nie wiedzieliśmy, bo to miejskie monstrum (20 milionów mieszkańców!) serwuje sporą dawkę samochodowo-pieszego szaleństwa. Auta trąbią i wpychają się przed siebie jakby od tego kto pierwszy zależał status społeczny a piesi są niczym kij w mrowisku potęgując tylko wszechobecną nerwowość. Ludzie, ależ tam się wyrabiają rzeczy! Ciężarówka cię spycha poza jezdnię, bo zmienia pas bez patrzenia w lusterko. Osoboszczak zaskakuje nagłym hamowaniem. No i na deser wspomniani piesi lezą między samochody jakby mieli pancerne sweterki. Po raz kolejny okazało się jednak, że do wszystkiego się można przyzwyczaić i o ile bezpieczny wjazd do Stambułu był pewno fuksem to już wyjazd okazał się zaskakująco łatwy – ach to doświadczenie. Trasa przez Turcję wiodła poprzez równiny, nieziemskie (coś pewnie dla Danikena:) formacje skalne w Kapadocji i góry oddzielające wybrzeże od tureckiego mejnlendu. Krainę kebaba pożegnaliśmy po 11-u dniach.
SYRIA
Tuż za granicą okazało się, że to państwo jak żadne inne na trasie. Czuliśmy się jak jacyś celebryci. Co przystanek to chętni do pstryknięcia sobie z nami fotki i te szczere zachwyty nad naszymi motocyklami (wcześniej owszem budziły podziw na zasadzie „takim czymś aż tutaj???”). Przez cały nasz pobyt w Syrii towarzyszył nam upał. Zdrowo ponad 30C w cieniu, ale, że lubimy jak gorąco to już pierwszego dnia zameldowaliśmy się w Tartus (dawnej twierdzy krzyżowców) w hotelu z widokiem na znajdujące się 100 m. dalej morze i zamiast narzekać, przetestowaliśmy syryjskie plaże. Polecalibyśmy je normalnie, bo mało ludzi i niezadeptane przez turystów jak np. tureckie piaski, ale niestety Syryjczycy są lata świetlne przed segregacją odpadów i długie lata przed nawykiem wyrzucania ich do przeznaczonych do tego pojemników, więc nie zdziwcie się, że sterty śmieci leżą sobie obok beztrosko bawiących się dzieci letników. My potraktowaliśmy te niedogodności jako koloryt miejsca i za jakieś 85 zł. dwójka przez 4 dni mogliśmy podziwiać z balkonu słońce chowające się za ostatnią twierdzą Templariuszy na wyspie Arwad i pluskać się w ciepłej wodzie Morza Śródziemnego. Było też i w Syrii coś w stylu wakacji z duchami. W okolicach Aleppo znajdują porzucone z niewiadomych przyczyn starożytne miasta. Miejscowi mówią na nie Miasta Duchów, bo jak nie wiadomo dlaczego opuszczone to pewno coś złego się za tym kryje. I w jednym z takich miast urządziliśmy sobie bazę namiotową Skorzystaliśmy przy tej okazji z pomocy Daniela. Swiat jest mały i na kompletnym odludziu spotkaliśmy Szczecinianina, który na swoim Transalpie podróżował po trasie podobnej do naszej. Przez 3 dni mieliśmy, więc sympatyczne towarzystwo rodaka. A później każdy popędził w swoją stronę. Przy syryjskich drogach trudno o hotel, ale nie ma tego złego… Na głębokim wschodzie kraju, gdzie sporo już było znaków drogowych kierujące w stronę Iraku przygarnęli nas pod swój dach Kurdowie i to był nasz ostatni nocleg w Syrii – państwie przesympatycznych ludzi i poblokowanych stron internetowych (a taki np. youtube i blogspot jest niedostępny).
TURCJA po raz drugi
Turcja jakiej nie znaliśmy. Zero turystów, checkpointy wojskowe z wozami opancerzonymi i żołnierzami przyglądającymi się Tobie z ciekawością, ale i bronią automatyczną gotową do strzału. Wszystko to echa konfliktów z miejscową ludnością Kurdyjską walczącą od lat o prawo do własnego państwa. Niby w ostatnim czasie jest pokój, ale jak widać turecki rząd trzyma rękę na pulsie. A, że jesteśmy w tzw. Kurdystanie trudno było też przeoczyć z innej przyczyny. Na każdym postoju zagadywano do nas wesoło – „Witamy w Kurdystanie!”. Druga wizyta w Turcji była też solidnym wyciskiem dla naszych rumaków. Długie podjazdy na dwójce i aria operowa wymęczonych silników. W ciągu 5 dni przejechaliśmy koło tysiąca kilometrów po górskich trasach i odwiedziliśmy np. narciarski kurort Erzurumza położony ponad 1800 m npm. W całej Turcji gorąco a tam zazwyczaj rześki chłód. Z racji wysokości jest tam zawsze 12C mniej niż na poziomie morza. Wyjazd z gór tuż przed granicą z Gruzją przywitaliśmy ostatecznie z uczuciem ulgi. Bo w końcu ile morderczych podjazdów mogą wytrzymać nasze małolitrażówki. A jak by tak stanęły to czasem trzebaby dobre 60km. pokonać do najbliższego miasta. Brr!
GRUZJA
Aleśmy tu podjedli. Chaczapuri, Chinkali i inne, których nazw nie pamiętamy - palce lizać! Myśleliśmy, że najlepsze jedzenie znajdziemy w Turcji i Syrii, ale ostatecznie nasze podniebienia zaznały największej frajdy właśnie w Gruzji. Czasu na zwiedzanie nie było za dużo, bo czekał na nas prom z Poti na Ukrainę, ale zdążyliśmy się przekonać, że na drogach gruzińskich wcale nie królują samochody, czy motocykle (tych ostatnich było jak na lekarstwo), ale krowy. Łażą sobie one beztrosko w grupach lub indywidualnie. Kolejne doświadczenie w naszej krótkiej karierze motocyklowej. A Gruzję poznaliśmy głównie od strony wybrzeża, które jest połączeniem socjalistycznych klimatów (a choćby takie blokowiska znane doskonale z PL) i egzotycznej roślinności (najpiękniejsze parki na całej trasie). Druga połowa października a tu ciepła woda i krótkie spodenki jako strój obowiązkowy. Obiecaliśmy sobie tu wrócić czym prędzej a Batumi okazało się jednym z najładniejszych i najbardziej przyjaznych miejsc do jakich zawitaliśmy.
UKRAINA
Państwo dla cierpliwych. Na wjazd czekaliśmy ponad 10 godzin a na wyjazd 4. Zebraliśmy przy tym masę pieczątek, kwitków, pozwoleń, druczków... Sowiecka buchalteria w najgorszym wydaniu. Do tego niestety korupcja, która nawet nie próbuje się kryć po kątach (łapówki dla pograniczników to standard jak nam wyjaśnili zaprawieni w bojach granicznych Gruzini). My łapówek nie dawaliśmy, więc czekaliśmy. A kto by się tam przejmował losem zwykłego turysty. Przekonaliśmy się też na Ukrainie, że to wcale nie w PL jest najwięcej drogówki uzbrojonej w popularne „suszarki”. Co druga wioska witała nas policyjnym patrolem- ukrytym za krzakiem, czy innym płotem- polującym na najmniejsze drogowe wykroczenie. Nawet i bez wykroczenia musieliśmy zaprezentować nasze dokumenty. W żadnym państwie nie zatrzymywała nas policja a na Ukrainie w sumie... 5 razy. Kontrola, kontrola i jeszcze raz... Trudno się w takich warunkach wyluzować, bo czujesz się na drodze jak jakaś zwierzyna łowna. Zwiedziliśmy Odessę znaną nie tylko ze schodów Potiomkinowskich i Pancernika o tej samej nazwie, ale i kultowego Deja Vu Juliusza Machulskiego. Zahaczyliśmy też o Lwów w którym na każdym kroku widać ślady polskiego pochodzenia tego przepięknego miasta a dalej - Polska.
META
Od Ukrainy począwszy a na Gdańsku skończywszy pędziliśmy w okropnym, dokuczliwym chłodzie. Często grubo poniżej 10C a śnieg na polach sygnalizował, że parę dni wcześniej mogło być znacznie gorzej. Mocno dostaliśmy w kość na ostatnich etapach, ale ostatecznie szczęśliwi i z bagażem sporego doświadczenia za kierownicą motocyklową dotarliśmy nad Bałtyk. Cała trasa zajęła nam ponad 2 miesiące w trakcie których pokonaliśmy prawie 8,5 tys. kilometrów. Czy dopadł nas wirus motocyklowy? Już planujemy kolejną wyprawę – na pewno na jednośladzie, ale tym razem już na większym sprzęcie. Trzeba dać szansę i dużym litrażom:-)

1 komentarz:

  1. super ! zazdroszcze takiej wyprawy
    wlasnie kupilem manica rs
    ps na takie roznice temperatur to jakie ubrania mieliscie? jak bedziecie jeszcze sie gdzies wybierac chodzby w Polske pisze sie chetnie
    moj mail suits@o2.pl

    OdpowiedzUsuń